top of page

Nerwico, ty podstępna żmijo



Byłam pewna, że już nie zaskoczą mnie ataki paniki. Przecież już je rozpoznaję, wiem na czym to polega i nie ma opcji, żeby mi się to przytrafiło. Ok, odczuwam lęk i różne objawy przy zbyt intensywnym napięciu, ale ataki paniki? Przecież zbyt dobrze znam ten mechanizm! Dupa. Narastający lęk musi znaleźć ujście w jakiś sposób, musi się do czegoś przyczepić, a więc mózg wykreuje takie rzeczy, żeby mógł się on zmanifestować. Żeby to zrobić znajduje coś, czego nie jesteśmy sobie w stanie racjonalnie wytłumaczyć. To znaczy... jesteśmy, ale zazwyczaj jest tam doza niepewności, która potęguje lęk. Wystarczy mała niepewność, te 5%, małe ziarenko które zacznie przebijać grube warstwy racjonalnych argumentów, mała pomoc z naszej strony i viola.


Ostatnio bardzo się stresuję w pracy. Oprócz spięcia na co dzień (jakby kamień na barkach) doszła pierwsza moja wizyta u trudnego klienta (kolejny kamień), dość mało informacji na temat jak to ma wyglądać (kolejny kamień), czego się ode mnie tam oczekuje (i kolejny kamień), podróż do UK (no i znów kamień) a więc i spotkanie w nie swoim, narodowym, języku (jeszcze jeden kamień). Do tego wszystkiego nie dość że na spotkaniu będzie mój szef (znów plus kamień) to jeszcze dyrektor (to już duży dodatkowy "kamul"). Czuję, że to szansa dla mnie, obdarzyli mnie oni zaufaniem i w związku z tym czuję ciężar oczekiwań. Nawet jak o tym piszę to unoszę barki do góry i cierpną mi stopy, tak się spinam! W dodatku dziś otrzymałam propozycję bycia bezpośrednim przełożonym nowego pracownika. Szok! Ja czyjąś szefową!! Czy sobie poradzę? Czy nie zawiodę? Jestem teraz częściowo odpowiedzialna za funkcjonowanie pewnego obszaru w firmie bo będę mieć wpływ na pracownika który może przynosić benefity albo je zmniejszać. Podsumowując: odczuwam ogromną wdzięczność, docenienie, ale i bardzo duży ciężar.


Dziś, dzień przed wyjazdem do UK, do trudnego klienta, brnęłam przez dzień spięta, jedząca w pośpiechu, jeszcze miałam wizytę u lekarza, ja, z hipochondrią gdzie panikuję przed każdą wizytą. Ta dzisiejsza była dla mnie ważna, byłam u gastrologa ze swoimi objawami z układu pokarmowego (to ważne w tej historii). Naczytałam się o pasożytach i o tym, że lekarze w ogóle się na niczym nie znają (brawo, idealna pożywka dla hipochondrii). Postanowiłam działać na własną rękę, poprosić o skierowania na badania jelit (sibo, pasożyty, helicobacter itd.). Pomyślałam - co jak ten lekarz nie da mi skierowań tylko zbagatelizuje sprawę? Znów poczułam presję, że ja jestem za to odpowiedzialna bo przecież to zależy od tego na ile będę asertywna i jak pokieruję rozmowę. Kurwa, wiecie co? Jak to wszystko piszę i widzę ile nakładam na siebie to aż zaczęłam płakać. Kontynuując, lekarz obejrzał moje wcześniejsze wyniki, kazał zrobić test na sibo na własną rękę a na pasożyty machnął ręką. "Panie doktorze" - rozpaczliwa próba uratowania sytuacji - "ale ja obcuję z kotami w mojej rodzinie. Jeden wychodzi na dwór i łapie myszy". Jego odpowiedź: "to dobrze jak kot w domu i myszy łapie, wtedy gryzonie się nie zbliżają i nie ma myszy w domu". Aha. Zrezygnowana stwierdziłam, że co ma być to będzie i zacznę z badaniami powoli, prywatnie i znajdę dietetyka, który mi pomoże. I tu jeszcze ciekawostka - za każdym razem po rozmowie z lekarzem moje objawy nagle, jakimś cudem zaczynają znajdować wyjaśnienie racjonalne w mojej głowie i mam taki moment "no przecież to oczywiste, to się wszystko łączy w całość. Mam przepuklinę od trenowania, stąd objawy żołądkowe, nie jest to przez jakąś ciężką nieuleczalną chorobę". I uspokajam się na jakiś czas, czuję się zaopiekowana, zadbana i bezpieczna. Lubię ten moment, ale nie trwa on długo.


"Wracając na tor" jak to mówił Pacześ. Wizyta u lekarza, której się bałam (ze względu na hipochondrię) i co do której miałam duże oczekiwania + stres w pracy, nadchodzący, stresujący wyjazd - zobaczmy do czego to doprowadziło. Zrobiłam dziś dwa spore błędy: 1. W ramach celebracji sukcesu zostania przełożoną kupiłam sobie kawę 2. Czułam mocne napięcie i poszłam zrobić trening siłowy Teraz już wiem, żeby nie łączyć tych dwóch rzeczy, szczególnie w czasie wzmożonego napięcia. Trening zaczął się niewinnie, robiłam to co zwykle, podobne ciężary co poprzednio. Zazwyczaj po wykonaniu serii czuję kręcenie w głowie, szybkie bicie serca, ciężko mi operować długopisem (zapisuję ciężary). Muszę wtedy chwilę posiedzieć, powoli wstawać i pochodzić. Jest to na prawdę duży wysiłek dla ciała (podnoszę dwukrotność swojej masy) więc to oczywiste, że ciało musi dojść do siebie. Dzisiaj jednak to wszystko było mocniejsze niż zwykle. Zaczęłam czuć się dziwnie, jakby mi się śniło to miejsce i ci ludzie tak hałasowali i było ich dużo - derealizacja i za dużo bodźców, pomyślałam. Spokojnie. Robię serię. Jakoś dziwnie bardzo kręci mi się w głowie, jakoś dziwnie mocno bije mi serce, jakoś dziwnie moje mięśnie jakby odmawiały mi posłuszeństwa. O co chodzi? Co się dzieje? Czy powinnam się niepokoić? Oczywiście, że się niepokoiłam. Z każdą serią jest coraz gorzej. Usiadłam na macie pod drabinkami, pomyślałam "kochana, idź do domu, skończ już na dziś". Wiedziałam, że trening siłowy wywołuje kortyzol i wzmaga stany lękowe + wyjątkowo mocno się ostatnio spinam. Ale pomimo to zaniepokoiło mnie to wszystko. Jakoś dziwnie mi się oddycha, jak biorę oddech to kręci mi się w głowie - czy to normalne? Dlaczego moje mięśnie są tak strasznie spięte, czy nie dostanę za chwilę skurczów? Jezu, nawet teraz jak to opisuję to zaczynają mi wracać te objawy. Czułam się na prawdę źle i jakby ktoś mnie zapytał co dokładnie mi jest, nie wiem czy byłabym w stanie to dobrze opisać. W takich sytuacjach mówię sobie "nic ci się nie stanie, jakkolwiek okropnie się czujesz, to tylko reakcja chemiczna w mózgu, wyzwala się kortyzol i adrenalina. To sprawia, że gdzieś wewnątrz pojawia się doza spokoju nawet jeśli ciało szaleje. Dodatkowym silnym argumentem przemawiającym za tym, że to stan lękowy była ogromna chęć rozpłakania się. Emocje sięgnęły zenitu i chciały się wydostać. Chwilę się porozciągałam i pojechałam do domu. Po drodze, w samochodzie pojawiały się myśli "a co jak coś mi się stanie i się rozbiję? Czy dodaję do domu? Czy mi to przejdzie? Dlaczego moje ruchy są takie nagłe, jakbym nie umiała zapanować nad swoim ciałem?". Gonitwa myśli.


Jadąc tak samochodem postanowiłam spróbować nowego podejścia, czegoś, co podsłuchałam u Eckharta Tolle w książce "potęga teraźniejszości". Obserwacja. Postanowiłam z ciekawością obserwować co się ze mną dzieje. Ok, mam objawy nerwicowe, przypatrzmy się co się teraz wewnątrz mnie dzieje. Mam chyba podwyższone ciśnienie - ok, co jeszcze? Szybsze bicie serca, uczucie napięcia, spięte mięśnie żuchwy, uczucie słabości, zawroty głowy, płytki oddech i nasilone zawroty głowy przy głębszym oddechu, napięciowy ból głowy (z tyłu, nad szyją), poczucie mniejszej kontroli nad ciałem (jakbym nie mogła do końca kontrolować mięśni), chęć płakania, derealizacja. Hmm, chyba wszystko. Zadziało się wtedy coś bardzo ciekawego, coś o czym wspominał również Eckhart Tolle. Przez obserwację ciała zaczęłam czuć się jak obserwator, a nie "odczuwający". Tak, jakbym stanęła na chwilę obok, żeby z ciekawości zobaczyć co się dzieje kiedy ma się atak paniki. Świadomość tego że obserwuję reakcję na stres podziałał uspokajaąco bo dlaczego mam się stresować jak ja to tylko oglądam? Poczułam jak ciało zaczyna się uspokajać. Jeszcze nie do końca, ale powoli. W domu wzięłam długą kąpiel przy świeczkach, stres opadł trochę bardziej. Położyłam się i opisuję to co się ze mną działo. Pomaga mi to bardzo nabrać dystansu i przekonać się, że to wszystko stres. Zracjonalizować to i uspokoić się. Ufff, pomogło. Idę spać bo poczułam znużenie. Dziękuję sobie za tego bloga <3


Jeszcze jedno na koniec: nawet żmiję da się wytresować.

3 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Post: Blog2_Post
bottom of page